Degradacja, to modne w ostatnich dniach słowo. Dotyczy tzw. ustawy degradacyjnej, ale ma również znaczenie symboliczne, oznacza bowiem działania na obniżenie rangi innych, pozbawienie ich godności, szacunku, wcześniejszych zasług. To czynność na wskroś odwetowa, niezwykle rzadko stosowana również w polityce, służąca wdeptaniu w ziemię, unicestwieniu przeciwnika. Działania te przypominają Średniowiecze,
wówczas to, nikt inny, tylko potępiona przez historię Święta Inkwizycja, postępowała podobnie z niewiernymi, wskazanymi przeciwnikami, czarownicami itp. Finałem były stosy, które poznała cała katolicka Europa. Dziś mamy podobny proces, przy czym stosów już nie trzeba – w społeczeństwie informacyjnym rolę plutonów egzekucyjnych pełnią usłużni dziennikarze i media.
Podobny system prezentowanych wartości i zachowań obozu władzy odnotowujemy już po raz trzeci w krótkiej, ale burzliwej historii naszej tzw. transformacji po roku 1990. Po raz pierwszy na początku lat 90. ówczesna władza (Lecz Wałęsa – prezydent, Jarosław Kaczyński – szef Kancelarii) dokonała wprowadzenia nowego, agresywnego języka politycznego pełnego epitetów i uproszczonych ocen historycznych, zbiorowej odpowiedzialności, zdefiniowania obrazu wroga i czarno-białego obrazu przestrzeni politycznej). Po raz drugi mieliśmy do czynienia z tym zjawiskiem w latach 2005-2007 (prezydent – Lech Kaczyński, premier – Jarosław Kaczyński), kiedy wniesiono do Sejmu niekonstytucyjną ustawę dot. lustracji i podjęto inne brutalne działania. Po raz trzeci od roku 2015, kiedy to władzę po jesiennych wyborach objęła tzw. dobra zmiana (na czele prezes Jarosław Kaczyński) mamy do czynienia z igrzyskami, które łączą w sobie wcześniejsze doświadczenia, sukcesy i porażki.
Nie będzie błędem utożsamianie tych trzech podobnych, powtarzających się kampanii z osobą Jarosława Kaczyńskiego. Są one wytworem jego rozbudzonej wyobraźni politycznej i dość zagmatwanych celów, które sobie wyznaczył. Działania te mają niewiele wspólnego z demokracją, tym bardziej, że wiele z nich ma ponadpartyjny charakter i wymagałoby przynajmniej konsultacji, a w zasadzie ogólnonarodowych referendów. Zwycięska koalicja, co warto przypomnieć, uzyskała w 2015 roku ok. 19 proc. poparcia ogółu społeczeństwa, nie dostała mandatu na zmiany w Konstytucji, niemniej podjęła trud działania metodą faktów dokonanych. To poważna odpowiedzialność, również konstytucyjna.
Zasadniczym problemem trwających igrzysk (lub spektaklu politycznego) jest kwestia oceny 100 lat polskiej państwowości i wynikających z tego konsekwencji dla dalszego rozwoju narodu i państwa. Polscy socjaliści pod przywództwem m.in. Józefa Piłsudskiego i Ignacego Daszyńskiego wyznaczyli w 1918 roku określony, spójny zbiór zasad organizacji państwa i społeczeństwa niepodległej Polski. Opierał się on o dwa założenia: niepodległość i sprawiedliwość społeczną. Kongres Radomski PPS, który odbywał się w 1937 roku, wyznaczył program budowy Polski Ludowej, który legł u podstaw przemian organizowanych w strukturze pojałtańskiej Europy na ziemiach polskich w nowych, piastowskich granicach po roku 1945.
Okres 45 lat Polski Ludowej można oceniać różnie, indywidualne doświadczenia często zacierają obiektywizm, faktem jest jednak, że ogromny skok cywilizacyjny, jaki osiągnęliśmy, sytuował nas w dziesiątce gospodarek ówczesnego świata, a poziom wykształcenia społeczeństwa i sukcesy naukowe, dawały poczucie dumy narodowej. Całe pokolenie Polaków realizujące m.in. transformację wykształciło się i zdobywało doświadczenia w tej właśnie Polsce. Jeśli ktoś dziś przekreśla ten okres polskiej państwowości dla partykularnych interesów politycznych, ociera się zbrodnię zdrady stanu, nie kwalifikując jej, co najmniej jako głupotę, szkodliwą i zabójczą dla polskich interesów narodowych.
Zdziwiony komentator „Süddeutsche Zeitung” zauważa ostatnio, że „w kampanii wyborczej w 2010 roku Kaczyński chwalił długoletniego szefa polskich komunistów Edwarda Gierka jako «patriotę»". Warto tutaj przypomnieć, że RFN po wojnie przejęła pełną odpowiedzialność za III Rzeszę, a jej elity i substancja kraju były chronione ze względu na interes państwa niemieckiego. Podobne mechanizmy zauważyć można było po zjednoczeniu RFN z NRD, czy też w praktykach rozliczeń po II wojnie światowej w innych krajach. Podobnie postępowano w Europie po roku 1990, kiedy dokonywano rozliczeń z okresem tzw. realnego socjalizmu.
Polska „dobra zmiana” daleko odeszła od realizmu i obiektywnego widzenia interesu narodowego, jej zapalczywość w tropieniu tzw. komuny powoduje i powodować będzie poważne komplikacje wewnętrzne. Na nic się zda dobre opanowanie „zarządzania kryzysowego”, które od lat jest praktykowane w naszym kraju. Skłóconego w imię nierozpoznanych interesów narodu nie da łatwo skleić. Jestem zaskoczony trwającą od wielu lat inercją Kościoła, może jego ojcowie powinni na gruncie polskim wrócić do myśli patriotycznych prymasa, kardynała Stefana Wyszyńskiego i wyciągnąć z aktualnej sytuacji mądre dla siebie i narodu wnioski.
Sądzę, że w ostatnich wydarzeniach i namiętnych debatach nie o degradację generałów dziś tutaj, w Polsce chodzi. Symbolika zainicjowanych procesów społecznych i politycznych wybiega daleko w przestrzeni i w czasie. Szkoda, że pozostaje to na głowie jednego człowieka.
Andrzej Ziemski