Czy naprawdę grozi nam coś w rodzaju zamachu stanu i zmiany ustroju? I czy musimy godzić się na to, by polskie życie polityczne zamieniało się w walkę już nie na idee i słowa, ale kamienie i materiały wybuchowe?
Wydobycie z mroków pamięci tamtego dnia może, moim zdaniem, pomóc w zrozumieniu otaczającej nas rzeczywistości. Można chyba przyznać, że dziś, gdy tak wiele mówi się o zamachu na prezydenta Kaczyńskiego w Smoleńsku, śmierć głowy II RP, poniesiona po zaledwie pięciu dniach oficjalnego urzędowania, powinna być tematem na wskroś aktualnym. Obie śmierci urzędujących prezydentów nie wzięły się bowiem z niczego, ale były kulminacją pewnej atmosfery debaty publicznej, która doprowadziła do tak tragicznych skutków. Nikt nie wiąże tych dwóch faktów z naszej historii, a być może powinien, bo w takim ujęciu chwila obecna może stać się bardziej zrozumiała. Co więcej, prezydent Narutowicz zginął z rąk Polaka, mieniącego się obrońcą tej prawdziwie polskiej części naszego społeczeństwa, broniącej kraju przed wpływem mniejszości narodowych. Do dziś dnia grupki radykalnie nastawionej prawicowej młodzieży czczą pamięć zamachowca. I nikt nie protestuje, nikt nie widzi, że historia lubi się powtarzać. Zwłaszcza tam, gdzie jej się nie zna lub przedstawia w planowo wykrzywionym świetle dla własnych celów.
W dzisiejszej III RP sytuacja zdaje się powoli dojrzewać do nieuchronnej powtórki z historii. Tocząca się od kilku już lat wojna PO-PiS przyniosła już pierwsze ofiary. Nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja mogła ulec zmianie na lepsze. Przepaść między dwiema najsilniejszymi partiami rośnie z każdym dniem, a obaj przywódcy dostrzegają jedynie własne korzyści polityczne płynące do nich z racji posiadania jasno określonego przeciwnika. Większość obywateli naszego kraju głosuje bowiem przeciw komuś lub czemuś a nie za. Owo pęknięcie naszego kraju, tak licznie już przecież opisywane, będzie zatem wciąż pogłębiało się z każdymi nowymi wyborami i nikt nie jest w stanie przewidzieć, do czego doprowadzi w przyszłości. Zapewne do nowych ofiar...
Poza samym parlamentem problemów jedynie przybywa. Pogłębiający się kryzys ekonomiczny jest kolejnym elementem zaostrzającym dyskurs polskiego życia publicznego. Coraz większa liczba zdesperowanych - tym samym gotowych na wiele - ludzi będzie niewątpliwie zasilać szeregi ekstremistycznych ugrupowań tak z prawej, jak i z lewej strony politycznego spektrum. A wówczas nietrudno przewidzieć rozwój wydarzeń. Czyż głupotą bądź mrzonką wydaje się dziś obawa przed atakami w naszym kraju na cudzoziemców, podobno zabierających pracę miejscowym? Czyż nie jest słuszny lęk przed tym, że od profanacji grobów ta młodzież niebawem przejdzie do atakowania żywych?
Być może ktoś uzna to za zbytni pesymizm, ale w sytuacji, gdy państwo polskie jest nie tyle pogrążone w systemowym kryzysie, co właściwie umiera śmiercią powolną, tracąc siły każdego dnia, nie należałoby się przynajmniej zastanowić nad tym, co dalej? Ekstremizmy z lewa i prawa tylko czekają na sprzyjającą chwilę, by przejąć wszystkich wykluczonych, pozostawionych samym sobie przez instytucje państwowe, podobno powołane do służby swoim obywatelom. Jeśli dziś tego nie widzimy, jutro może być już za późno. Już dziś coraz bardziej napastliwe hasła zyskują nowych zwolenników. Najłatwiej porwać za sobą ludzi oferując im proste wytłumaczenia, odwołując się do istniejących stereotypów. Pracę Polakom zabierają emigranci, polski rząd jest sterowany przez wrogich sąsiadów, a ekonomią rządzą jacyś tajemniczy ludzie, zapewne o zbyt długich nosach. Receptą jest rewolucja (narodowa czy internacjonalistyczna, co w gruncie rzeczy bez znaczenia, bo obie mają prowadzić do narzucenia siłą nowego porządku), która w rzece krwi ma przynieść oczyszczenie.
Tragiczna śmierć prezydenta Narutowicza ma także znaczenie symboliczne z innych jeszcze powodów. Wydaje się bowiem, że to właśnie ta konkretna data mogłaby stanowić punkt zwrotny w walce z przejawami ksenofobii, rasizmu i łamania praw człowieka w naszym kraju. Nie możemy zapominać o tym, że to właśnie głosy mniejszości narodowych przyniosły zwycięstwo przyszłemu prezydentowi podczas wyborów dokonanych w Zgromadzeniu Narodowym. Dziś, kiedy Polska, po latach komunistycznego wcielania w życie endeckiego snu o monolitycznym narodowo państwie, zmienia się, otwierając po raz kolejny na przybyszów z różnych stron świata, tym ważniejsze jest pamiętanie, czym kończy się nienawiść wobec Innego. Niezależnie od tego, jak tę Inność postrzegamy. Nadal przecież mamy do czynienia z fizycznymi atakami na ludzi, którzy w jakiś sposób nie pasują do utrwalonego obrazu Polaka, czy to z powodu koloru skóry, wyznania czy choćby poglądów politycznych.
Mimo upływu lat, mimo owego otwarcia się na świat i możliwość edukacji poprzez zagraniczne wojaże, ataki na ludzi na polskich ulicach nie ustają. I wyraźnie wynika z tego, że zwyczajnie nie da się po prostu zamieść pod dywan pewnych problemów, które co jakiś czas wracają, z jeszcze większą siłą.
16 grudnia powinien być zatem dniem szczególnym dla wszystkich tych, którzy widzą zagrożenie w rosnącym udziale przemocy w życiu publicznym. Przyzwolenie na jakiekolwiek akty przemocy, obojętnie czy to fizycznej czy słownej, napędzają jedynie spiralę nienawiści, która bardzo często będzie kończyć się śmiercią lub kalectwem innych ludzi. Już zresztą w wielu przypadkach tak się właśnie kończyła. Każdy zaś taki, nawet pojedynczy przypadek, to o jedną ofiarę za dużo. Dobra to zatem data do ogłoszenia jej dniem tolerancji i poszanowania praw wszystkich mieszkańców Polski, bez względu na istniejące podziały etniczne, kulturowe, religijne czy polityczne.
Jeśli uda się, przypominając postać prezydenta Gabriela Narutowicza, choć na chwilę wzbudzić refleksję o tym, do czego prowadzi pójście w stronę siłowych rozwiązań nabrzmiałych problemów społecznych, będzie to wielkim sukcesem. Jako ludzie lewicy powinniśmy zatem zwrócić szczególną uwagę na ten fakt i podnosić go nie tylko od święta. Rocznica śmierci prezydenta wydaje się być najlepszym punktem wyjścia do tego rodzaju działania.
Krzysztof Mroczko