W pożegnaniu Jerzego Szmajdzińskiego uczestniczyli także m.in. minister obrony Bogdan Klich, pełnomocnik rządu ds. równego traktowania Elżbieta Radziszewska, były prezydent Aleksander Kwaśniewski z żoną Jolantą Kwaśniewską, były prezydent gen. Wojciech Jaruzelski, wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski i b. premier Tadeusz Mazowiecki.
Przybyli też liczni politycy lewicy: Grzegorz Napieralski, Katarzyna Piekarska i Longin Pastusiak, b. premierzy: Leszek Miller i Józef Oleksy, europosłowie: Wojciech Olejniczak, Marek Siwiec, Bogusław Liberadzki, Janusz Zemle oraz Jarosław Kalinowski.
Nad grobem głos zabrali: Grzegorz Napieralski – przewodniczący SLD, Jan Chaładaj – b. poseł w imieniu Stowarzyszenia „Pokolenia” i Aleksander Kwaśniewski.
Uroczystość miała niezwykle podniosły charakter – Jerzy Szmajdziński należał do niezwykle zasłużonych i perspektywicznych działaczy lewicy. Mógł odegrać jeszcze znaczącą rolę zarówno w kształtowaniu samej lewicy, jak i w procesie modernizacji państwa. Należał do ludzi cieszących się zaufaniem i poparciem społecznym od wielu lat. Szczególnie popularny był w swoim okręgu wyborczym na Dolnym Śląsku. Funkcje parlamentarne sprawował od 19 lat.
Zacznę jednak od innej ofiary katastrofy pod Smoleńskiej. Od osoby, którą ze Szmajdzińskim różniło wiele, wydaje się jednak, że łączył – przynajmniej do pewnego stopnia – charakter. We wspomnieniach o Lechu Kaczyńskim przewija się jedna opinia: przed kamerami sztywny, gdy gasła czerwona kontrolka zamieniał w ciepłego, sympatycznego człowieka. Nigdy nie poznałem tragicznie zmarłego prezydenta. Doskonale wiem jednak, o co chodzi. Mam bowiem podobne doświadczenia w relacjach ze Szmajdzińskim. Chociaż wylewność Kaczyńskiego była tu raczej zastępowana przez oszczędność formy i „angielski” dowcip. Podczas referowania treści „spotkań na najwyższym szczeblu” zdradzał niemały talent aktorski. Wcielając się w rolę innych polityków nie chciał ich jednak wyśmiać, lecz po prostu lepiej oddać nastrój chwili.
Na pogrzebie Jan Chaładaj, wieloletni przyjaciel Szmajdzińskiego, mówił, że trzeba było się do niego przyzwyczaić. Zrozumieć, co oznaczają poszczególne pomruki, monosylaby i chrząknięcia. Zazwyczaj nie oznaczały nic złego. Bo jak słusznie powiedział Stanisław Pelczar, inny przyjaciel Szmajdzińskiego: „To był miś, a nie żaden groźny polityk. Jak widziałem nieraz w telewizji, jak próbuje być groźny, to śmiałem się, bo widziałem, że gra i słabo mu to wychodzi”. Trzeba przyznać, że charakterystyka trafiająca w dziesiątkę. Z tym zastrzeżeniem, że ten „miś” był bardzo skutecznym politykiem. Sądzę, że historia doda, politykiem wybitnym.
Gdy spotkałem Szmajdzińskiego pierwszy raz patrzyłem na niego przez pryzmat faceta, który „wysłał wojska do Iraku”. Do końca uważał, że była to decyzja słuszna. Ja również nie zmieniłem swojego jednoznacznie negatywnego stanowiska wobec irackiej awantury. Mogliśmy spisać protokół rozbieżności. Co ciekawe po stronie antywojennej znalazłoby się wiele podpisów z jego otoczenia. Akceptował to.
Podkreśla się, że umiarkowanie było nie drugą, lecz pierwszą naturą Jerzego Szmajdzińskiego. To trafna ocena. Nie należy jednak utożsamiać umiarkowania z kapitulanctwem. Były sfery, w których potrafił jasno postawić granicę tego, co dopuszczalne. Co nie znaczy, że zza tej granicy wypuszczał się na polityczne awantury. W tych nie czuł się dobrze. Przykładem takiej sfery, gdzie granicę stawiał jasno było relacje Państwo-Kościół. Świeckość państwa była dla niego elementem demokratycznego minimum. Bronił jej w latach 90., gdy z sejmowej trybuny ostro występował przeciwko Konkordatowi. Po jego wejściu w życie uznał go za element trudny do zniesienia, w walczył jednak o egzekwowanie świeckości państwa w obowiązujących ramach prawnych.
Ciężko przeżył poważny kryzys SLD będący efektem rządów Leszka Millera. Szukał dróg wyjścia z tego kryzysu. Drogi te biegły lewą stroną. Gdy go poznałem, nie musiałem przekonywać go np. do propozycji wprowadzenia płacy minimalnej na poziomie 50 proc. średniego wynagrodzenia. Był do tego rozwiązania już przekonany.
Kampanię prezydencką rozpoczynał jako polityk w pełni dojrzały. Będący w świetnej politycznej formie. Żartowano, że objechał już Polskę cztery razy dookoła. Ta opinia nie tak bardzo odbiegała od prawdy. Był niemal wszędzie. W ostatnim miesiącach wszyscy mogli przekonać się o tym, o czym wcześniej wiedziało niewielu. Że był tytanem pracy. Miał świetną rękę do współpracowników. W kampanii znów pracowali z nim – jak ich określił Krzysztof Janik – najwierniejsi: Marek Barański i Jerzy Słabicki. Darzył ich wielkim zaufaniem, na które bez dwóch zdań zasługiwali. Wszystkich współpracowników darzył szacunkiem. Widział w nich drugiego – równego sobie – człowieka, a nie wasala związanego stosunkiem lennym.
Od kilku tygodni pytany, w jakich sytuacjach wetowałby ustawy, nie opowiadał nic o „zagrożeniach dla budżetu”, lecz odpowiadał, że po weto sięgałby wówczas gdy nowe prawo uderzałyby w mniejszości i osoby wykluczone – w najsłabszych. Bardzo chciałbym, aby przyszły prezydent kierował się właśnie tą zasadą.
Bartosz Machalica