Z projektu cywilizacyjnego i strażnika pokoju Unia Europejska coraz bardziej przeobraża się w strukturę myślącą w kategoriach wojennych. Czy ta zmiana jest nieunikniona – czy raczej niebezpieczna?
Kiedy 16 kwietnia 2003 roku podpisywałem w Atenach Traktat Akcesyjny wprowadzający Polskę do Unii Europejskiej, nie miałem żadnych wątpliwości co do charakteru tej organizacji. Unia powstała z popiołów dwóch wojen światowych jako projekt mający położyć kres konfliktom na kontynencie, zacieśniać więzi między narodami oraz promować pokój, demokrację i postęp cywilizacyjny.
Przez dekady wspólnota była symbolem współpracy, kompromisu i integracji – swoistą przeciwwagą dla świata rządzonego przez logikę siły i wyścigu zbrojeń. Uchodziła za wzór „miękkiej siły”, zdolnej wpływać na rzeczywistość nie poprzez czołgi, lecz poprzez prawo, fundusze rozwojowe, dyplomację i wspólne wartości.
Dziś jednak, po agresji Rosji na Ukrainę, coraz częściej słyszymy o potrzebie stworzenia wspólnej armii, zwiększenia nakładów na zbrojenia oraz budowie militarnej autonomii Unii. Posiedzenia Komisji Europejskiej i innych instytucji unijnych coraz bardziej przypominają narady sztabu generalnego niż debaty poświęcone rozwojowi społecznemu, integracji, polityce handlowej, środowisku czy standardom socjalnym.
Działania te, choć nie naruszają wprost postanowień traktatów założycielskich, stanowią poważne odejście od ich ducha – i mogą skierować Unię na ścieżkę, która jej założycielom wydałaby się co najmniej niepokojąca. Wszak przesuwają akcenty traktatowe – z „utrwalania pokoju” na „zarządzanie konfliktem”. Poza tym wywołują tendencje do osłabienia innych jej filarów. Wszak militarna transformacja pochłania ogromne środki, przesuwa priorytety i może prowadzić do centralizacji władzy, zwłaszcza w dziedzinie bezpieczeństwa i produkcji zbrojeniowej, gdzie i tak słabe mechanizmy kontroli obywatelskiej będą jeszcze słabsze.
Nieobecność Unii Europejskiej na kluczowych forach debatujących o możliwościach zakończenia wojny w Ukrainie nie wynika wyłącznie ze znanych systemowych ograniczeń, ale również z nieporadności jej pionu dyplomatycznego. Josepa Borrella zastąpiła Kaja Kallas i jest to wyraźna zmiana na gorsze dokonana w oparciu o parytety i lokalizacje geograficzne, a rzeczywiste kompetencje.
Konfrontacyjny styl pani Kallas czyni ją mało przydatną w delikatnych grach dyplomatycznych, a przecież Europa nie potrzebuje kolejnego głosu sprzeciwu – potrzebuje głosu, który potrafi integrować różnice i przekuć je we wspólną, spójną strategię.
Na koniec warto przypomnieć, że militaryzacja struktur cywilnych rzadko kończy się dobrze. Jeśli Unia Europejska ma pozostać projektem cywilizacyjnym, musi odnaleźć równowagę – umieć reagować na zagrożenia, nie tracąc przy tym własnej tożsamości. Inaczej może się okazać, że zbudujemy potężną fortecę – ale zamkniemy się w niej razem z lękiem, który miał zostać przezwyciężony.
Leszek Miller - Facebook 21.03.2025